Moje pierwsze doświadczenia z coachingiem miały miejsce kilkanaście lat temu. Dziś, z perspektywy czasu myślę, że może ja nie byłam gotowa na coaching, może tamci coachowie nie byli odpowiedni dla mnie. Ale o tamtych doświadczenia spowodowały, że długo myślałam tak jedna grupa na Facebooku: „zdelegalizować coaching i rozwój osobisty”. Spotykałam też osoby, które weszły na drogę coachów i poprzez porównanie sądziłam, że skoro oni są coachami, to coaching chyba nie jest dla mnie.
A potem dopadł mnie kryzys i wypalenie zawodowe. Testując różne opcje, szukając odpowiedzi na pytanie, kim jestem i czego właściwie chcę od życia, próbując to opisać jednym zdaniem, wróciłam do coachingu. Kontakt z ludźmi, towarzyszenie, wymiana myśli i inspiracji. Potem znowu myślałam o gromkich okrzykach „jesteś zwycięzcą i dasz radę, wybierze najlepszą wersję siebie!”, co skutecznie wystrzeliwało mnie z dala od coachingowej orbity.
W końcu, po kolejnej iteracji wewnętrznych przepychanek, postanowiłam rozpoznać temat w boju i tak znalazłam się na kolejnych studiach. Bardzo szybko zorientowałam się, że ten mityczny coaching robiłam już od dawna oraz że coaching nie ma nic wspólnego z byciem ani zwycięzcą, ani przegranym, bo to żaden wyścig.
Nie lubię słowa coaching, określenie coachee wywołuje u mnie dreszcze (i nie jest to dreszcz rozkoszy). Kiedyś na spacerze z synem, próbowaliśmy wspólnie znaleźć określenie, symbol, który oddałby istotę coachingu. Powstało określenie bardzo niszowe, jeśli oglądaliście Kung Fu Pandę, to będziecie wiedzieć o co chodzi. 🙂 A jeśli, jakimś cudem, jeszcze nie znasz tego filmu, to koniecznie zobacz obie części, by dowiedzieć się, czym jest Zwój Smoczego Wojownika. Według mnie, tym właśnie jest coach.